2017-10-26
Z tarasu na 10. piętrze restauracji Varanda de Lisboa, położonej w samym centrum Lizbony, roztacza się porywający widok. Sięgając lewą ręką w bok, pod palcami można niemalże dotknąć murów położonego na wzgórzu zamku św. Jerzego, pod prawą dłoń wpychają się dachy kamienic w Barrio Alto i Chiado. Przed sobą, oczarowany turysta widzi wyjątkowy, płaski placek dzielnicy Baixa. Wyjątkowy, bo miasto położone jest na siedmiu wzgórzach – tak jak Stambuł czy San Francisco. Znaleźć tu miejsce płaskie i większe od szachownicy jest trudniej niż dziewicę w domu uciech. Tu zawsze jest trochę pod górę lub ostro z górki, pokonywaniu wzniesień służy nieśpieszna atmosfera miasta.
Wieczorny krajobraz faluje przed oczami – od piękna dzwięków fado, wypitego wina – któż to zgadnie. Jest godzina 22, początek roboczego tygodnia, a miasto powoli budzi się do życia. Kawiarnie, restauracje i place zapełniają się lizbończykami spotykającymi się z przyjaciółmi i znajomymi.
Melancholię w Lizbonie czuć w powietrzu od pierwszego momentu. Włosy i ubranie powoli nasiąkają nostalgicznym klimatem miasta. Eteryczne roztkliwienie będzie Wam towarzyszyć przez cały czas pobytu nad Tagiem. I nie szukajcie panaceum, ni szczepionki – poddajcie się nostalgii bezwarunkowo. Nostalgii za utraconą potęgą Portugalii, za pięknymi, dobrymi czasami, odległymi jak najdalsze lądy, wręcz nierzeczywistymi, stworzonymi li tylko na potrzeby legendy.
Portugalczycy ten stan określają mianem saudade (termin, którego nie da się wprost przetłumaczyć). Stanowi on główny wyróżnik portugalskiej tożsamości narodowej. Mimo nieodwracalności losu, świadomości dreptania po równinie - gdy szczyty zdobyły poprzednie pokolenia - mieszkańcy Lizbony - piękne kobiety i wypomadowani, eleganccy mężczyźni - zadają szyku w kawiarniach. Ci starsi dżentelmeni mają więcej wigoru i życia od niejednego trzydziestolatka.
Nie byłoby muzyki fado (los, przeznaczenie) bez saudade. Sączące się wieczorem z ulic biednej Alfamy dźwięki wyrwą Ci Czytelniku serce z trzewi, poruszą najgłębiej skrywane pokłady smutku i wrażliwości. Największych twardzieli muzyka wzruszy najdalej po kwadransie, ja sam miałem ochotę łkać już po pierwszym utworze zaśpiewanym w Parreirinha de Alfama przez Joane Veige. Dźwięk dwunastostrunowej gitary portugalskiej roztopi Wasze twarde i zimne serca niczym saharyjskie gorące słońce topiące śnieg. Po godzinie, góra dwóch spędzonych z fado staniecie się lepszymi ludźmi. Dobrych powodów aby wybrać się do Lizbony jest z tuzin, ale najważniejszy to wizyta w klubie fado z muzyką na żywo. Bez niej, pobyt tutaj jest niekompletny, jak piwo bez alkoholu, jak lodówka bez lodu.