2018-06-08
Kiedy mówimy o regatach dookoła Ziemi myślimy o nowoczesnych jachtach, milionach euro i wyścigu bez snu o jak najlepszy wynik. 45 lat temu wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Na starcie w Portsmouth zjawiły się dwie załogi z naszego kraju, co już było ogromnym wyczynem. W 1973 roku wyjazd za granicę wiązał się z dużymi problemami, a u wybrzeży Wielkiej Brytanii zjawiło się aż 14 naszych rodaków.
– Dla nas był to ważny rejs, ale nie jedyny. Mieliśmy zaplanowane już kolejne starty w innych imprezach. Nie myśleliśmy o tym, aby spisywać nasze wspomnienia, czy dokładnie dokumentować rejs. Każdy z nas był wówczas aktywnym żeglarzem. Dopiero dziś widzimy, że był to najważniejszy start naszego życia. Wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia – wspomina Bronisław Tarnacki, członek załogi Copernicus.
Sam fakt znalezienia się na starcie Whitbread Round the World był wyczynem dla Copernicusa. Budowę jachtu rozpoczęto w tym samym roku, w którym wystartował wyścig. Praca nad ukończeniem trwała 24 godziny na dobę, a robotnicy pracowali na trzy zmiany. Do samego końca cała załoga, w której skład weszli kapitan Zygfryd Perlicki, Zbigniew Puchalski, Bogdan Bogdziński, Ryszard Mackiewicz, Bronisław Tarnacki wykańczali łódź. Do dziś jej wygląd się nie zmienił. Z przodu widnieje napis „Whitbread” z tyłu „Copernicus”, a na rufie „Gdynia”, czyli macierzysty port
– Tata niejednokrotnie opowiadał o drodze na start. Była to dla nich nie mniejsza przygoda jak sam wyścig. Cały czas coś naprawiali, przykręcali poluzowane rzeczy. Pokazali jak są zdeterminowani. Zaangażowali się całkowicie. Ostatni miesiąc cała załoga pracowała w stoczni – opowiada syn Bronisława, Piotr Tarnacki.
Trasa pierwszego wyścigu liczyła 27 tysięcy mil morskich. Podzielono go na cztery etapy. Najdłuższy z nich Sydney – Rio de Janeiro liczył blisko 1/3 całej trasy. Jednak najbardziej niebezpieczny okazał się etap drugi między Kapsztadem a Sydney. Wody Oceanu Indyjskiego okazały się bardzo niespokojne. Skala wiatru się skończyła. Wiało ponad 65 węzłów na godzinę. W sumie na tym odcinku zginęło trzech żeglarzy. Życiem mógł przypłacić również członek załogi Copernicusa. Ryszard Mackiewicz, choć tego feralnego dnia przypiął się trzema lajflinami (zazwyczaj przy dobrej pogodzie robi się to jedną, a przy złej dwiema) został zmyty przez falę z pokładu. Siła wody od razu zerwała dwie z trzech uprzęży. Na ratunek przybiegła mu reszta załogi i wciągnięto go na pokład.
Koszmaru Mackiewicza nie było końca. „Masz jeszcze półtorej godziny wachty. Zostajesz na pokładzie” – usłyszał od kapitana Mackiewicz. „Gdyby nie ta decyzja najprawdopodobniej nie wróciłbym więcej na jacht” – opowiada anegdotę z życia żeglarza Paweł Pochwała, uczestnik konferencji poświęconej Volvo Ocean Race.
Życie na pełnej wodzie miało jednak swoje uroki. – Na drugim etapie skończyła im się woda. Na szczęście mieli piwo od sponsora tytularnego "Whitbread". Do końca pili tylko złocisty trunek. Z jedzeniem również mieli problem. Paliwo do gotowania się skończyło i do mety jedli wszystko na surowo lub zimne – relacjonuje wspomnienia ojca Piotr Tarnacki.
„Gotowanie to nieszczęście, które spadało na każdego co cztery dni” – zwykł mawiać Bronisław Tarnacki. Jak wspomina syn Piotr zostało to tacie do dziś.
Z czasem 166 dni i 19 godzin Copernicus ponownie powrócił do Portsmouth. Jako jedyny lekki jacht ukończył wyścig zajmując ostatecznie 11. miejsce. Otago dopłynął trzynasty.
– Z regat zapamiętał tylko piwo i ciepłe mięso, które otrzymali na mecie od sponsora – opowiada historię jednego z żeglarzy Pochwała.
Takie przypadki nawet teraz nie są odosobnione. Brytyjski żeglarz Ian Walker trzykrotnie próbował wygrać wyścig dookoła świata. Udało mu się to w ostatniej próbie. Przy odbieraniu pucharu popłakał się jak małe dziecko. Nie mógł wydusić z siebie słowa. Na pytanie, czy płacze już z tęsknoty za oceanem odpowiedział: – Jestem cholernie szczęśliwy, że w końcu udało mi się przypłynąć jako pierwszy i więcej nie będę musiał tam wracać.
Volvo Ocean Race to wielkie przedsięwzięcie. Co roku setki śmiałków stają na starcie wyścigu, który przeniesiono do Alicante. Wszystkich żeglarzy osobiście żegna król Hiszpanii Juan Carlos. Tym samym jeszcze większy prestiż towarzyszy rejsowi legend.
– W czerwcu zeszłego roku narodził się pomysł. Paweł Pochwała namówił mnie na ten wyścig. Jacht jak zwykle jest przygotowywany do sezonu. Został odmalowany, dokupiono nowy komplet żagli. Jak dobrze nam powieje, wszystko skończy się szybko i sprawnie. Jeżeli będzie spokojnie, 450 mil przepłyniemy w 90 godzin – zapowiada Kajetan Kilanowski, członek Yacht Klubu Stal i członek załogi Copernicusa.
Do wyścigu legend Volvo Ocean Race przystąpią jednostki, które w poprzednich latach brały udział w regatach wokółziemskich. Na starcie pojawi się jeden polski jacht – Copernicus.
– Mimo 45 lat jacht jest w bardzo dobrej kondycji. Przeszedł dwa remonty, dzięki czemu jest bardzo dobrze przygotowany. Ma nowe żagle, uszczelniono kadłub, wymieniono urządzenia nawigacyjne. Trasa liczy 450 mil z Göteborga do Hagi, które pokonamy w spokojnym tempie, bezpiecznie. Nie będziemy forsować jachtu. Dla mnie to podróż sentymentalna, ponieważ w tych regatach startował mój ojciec. 45 lat temu osiągnął szczyt żeglarski, który tak naprawdę dla nas Polaków póki co jest nieosiągalny – mówi Piotr Tarnacki.
Wyścig legend rozpocznie się 21 czerwca w Göteborgu. Copernicus, tak jak pozostałe zabytkowe jachty, wystartuje godzinę przed pozostałymi uczestnikami. Polska jednostka porusza się praktycznie dwukrotnie wolniej od nowoczesnych.
– Moja obecność na jachcie ma jakiś cel. Mam przygotować załogę do jak najlepszego trymu żagli i potrzebna jest też młoda krew. A poza tym jest to dla mnie uczczenie całej historii, którą tata napisał w polskim żeglarstwie. Będziemy żeglować na krótkim dystansie. Zajmie nam to tylko około czterech–pięciu dni, więc sobie poradzimy – dodaje Piotr Tarnacki.
Podczas konferencji prasowej poświęconej Volvo Ocean Race komandor Marek Janusz Taber przekazał na ręce Kajetana Kilanowskiego banderę z logiem Polskiego Związku Żeglarstwa.
Na spotkaniu zabrakło Bolesława Tarnackiego, który nie dotarł z powodów zdrowotnych. – Tata jest w niedyspozycji zdrowotnej. Zdecydowaliśmy wspólnie, że podda się zabiegowi. Jest już po nim i wszystko dobrze. Razem jedziemy do Göteborga i wystartujemy w wyścigu – zapowiada jego syn.
Wyścig legend to romantyczna inicjatywa, której dodatkowego smaczku dodaje relacja między ojcem a synem. Jednak obecnie udział w Volvo Ocean Race dla Polaków jest praktycznie nierealny. Być może jeszcze przez długie lata będzie musiał nam wystarczyć udział Copernicusa w pierwszych regatach wokółziemskich.
– Mam nadzieję, że kiedyś wystartujemy. Mam takie skryte marzenie, że tak się stanie. Kluczem są dobrzy żeglarze, ale i gigantyczne pieniądze. Start to koszt około 15 milionów euro. Musi za tym iść duża promocja. Dodatkowo powinno w to włączyć się państwo jak dzieje się to wszystkie teamach. Na razie to wszystko jest dla nas nieosiągalne – podsumowuje Piotr Tarnacki.
Przegląd Sportowy